Jordańskie „Kugle” okręty pustyni
Przy parkingu była wiele sklepów z jakże chodliwym w Polsce towarem w postaci skórzanych kurtek, płaszczy i kożuchów przeróżnych kolorów oraz rozmiarów. Poszliśmy do jednego, w którym Jasiek, z kartką w ręce, złożył zamówienie na płaszcze i kożuchy (jak będziemy wracali to odbierze towar „na miarę”). Pooglądałem i rzeczywiście podobały mi się te skóry. Kupię żonie ładnego koloru płaszcz, zapewniłem sprzedawcę. Zaskoczyło mnie to, że sprzedawca i jego subiekt prawie perfekcyjnie mówili po polsku. Jasiek mi powiedział, że ci ludzie wciąż obcują z polskimi „turystami” dlatego tak dobrze mówią po polsku, a i dlatego, że mają wrodzone predyspozycje do przyswajania języków obcych. Nic, tylko zazdrościć.
W Turcji, dopuszczalna szybkość dla ciężarówek z naczepą to 70 km/h. Można było ryzykować i jechać trochę szybciej, ale narażało się na „bakszysz”. Jechaliśmy więc około 80 km/h. Ruch na drogach był nie tak wielki, ale maruderów, a prawie wszystkie tureckie ciężarówki, załadowane ponad normy, przekraczające wszelakie gabaryty toczyły się, nie jechały więc je wyprzedzaliśmy.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zorientowałem się, że jestem jedynym który używa kierunkowskazów i szybko przekonałem się, że aby przeżyć na tureckiej drodze trzeba być kreatywnym i wyzwolić się z ciasnych okowów kodeksu drogowego jaki panuje w Europie. Po minięciu Gebze, jedziemy przepiękną okolicą, drogą wiedzie nad jakąś zatokę Morza Marmara – do Izmitu (opisuje to, gdyż jeździłem tą drogą wiele, wiele razy). Za Duzce – niestety, drogą coraz gorsza, nieraz dokumentnie rozjeżdżoną tylko gdzie nie gdzie kępy asfaltu, dziury i śnieg (był marzec) po bokach, a my jedziemy w chmurach. Od słupa do słupa z lampami, które jak latarnie morskie wskazują kierunek. Przejechaliśmy najgorsze. Od Gerde do Ankary już nie było źle. Jeszcze za Ankarą potężne wzniesienie – Golbasi, po prawej jezioro Mogan i jesteśmy na anatolijskim płaskowyżu. Jezioro tuż po prawej, tureckie zagłębie soli ciągnie się przez 80 km. Aksaraj. Coś trzeba zjeść. „Parking TIR”, wszystkie przydrożne parkingi miały takie tablicę i restauracja. Zaparkowaliśmy i wchodzimy na kolację. Ober, na podwyższeniu – za biurkiem na przeciw wejścia (u niego składało się zamówienie). Na ścianie za nim, flinta na gwoździu na wsiakij słuczaj (na wszelki wypadek). Jakaś zupa, jakieś mięsko baranie i piwo. Nawet dobre, „Pils Alt” na nalepce pisało.