
22 maj MAŁGOSIA JEST KIEROWCĄ, ALE W TYM MĘSKIM „JESZCZE” ZAWODZIE CZUJE SIĘ KOBIETĄ
Mam na imię Małgorzata i mimo że moje wykształcenie nie ma nic wspólnego z zawodem kierowcy, zawsze marzyłam, by jeździć ciężarówką. Wcześniej od roku realizowałam się jako kurier na poczcie rozwożący paczki samochodem dostawczym, ale pomyślałam sobie, że skoro mam już 34 lata, to najwyższa pora zrealizować swoje marzenia z dzieciństwa. Prawo jazdy na kat. C udało mi się zdać za drugim razem, ale miałam chyba najgorszy z możliwych zestawów, bo była w nim „zatoczka”, ale z nią sobie jednak poradziłam. I chyba za bardzo w siebie uwierzyłam, bo w czasie wyjazdu na miasto, ponoć na rondzie wymusiłam pierwszeństwo. Osobiście byłam innego zdania, ale co robić, egzaminator ma rację…
Generalnie jednak nadal widok kobiety zdającej na „duże” jest rzadkością i gdy miałam egzamin na placu wielu facetów patrzyło z ciekawością „czy baba sobie poradzi”. Muszę uczciwie przyznać, że natomiast zarówno instruktorzy, jak i egzaminatorzy traktowali mnie na równo z chłopakami, więc to było w porządku, tym bardziej, że wiedziałem, iż nie we wszystkich ośrodkach tak to wygląda. Nie byłam natomiast do końca zadowolona ze sprzętu, którym jeździłam, bo np. na egzaminie C + E, dostałam takiego „hebla”, że nawet klamka w nim odpadała. Nie był też to klasyczny zestaw, ale „średni” MAN więc egzamin zaliczyłam, ale zdawałam sobie sobie sprawę, że prawdziwa nauka w pełni załadowanym zestawem dopiero przede mną.
Zaraz po zdobyciu uprawnień jeździłam z kontenerami czyli tzw. bramowcem, ale też od „wielkiego dzwonu” hakowcem, a zdarza się też, że hakowcem z przyczepą z przednią skrętną osią. Kursy miałam lokalne, czyli mogę powiedzieć, że jeździłam „wokół komina”. Nie ukrywam, że przy pierwszych kursach czułam się jak małpa w zoo, bo każdy z niedowierzaniem patrzył, że przyjechała kobieta. Ale też od samego początku czułam wsparcie wśród innych kierowców i kiedy np. nie potrafiłam ściągnąć siatki z kontenera, to nie musiałam nikogo prosić o pomoc, bo sam podszedł jeden pan i pokazał mi, jak to się robi. I szybko się tego nauczyłam, choć nie ukrywam, że przy tej pracy bicepsy bardzo się przydają. Szkoda tylko, że bardzo przy tym cierpiały moje dłonie, bo bynajmniej nie były one zadbane. Dlatego też zaczęłam szukać innej pracy, a moim marzeniem była jazda z cementonaczepą. W końcu dopięłam swego i z „hasiowozu” przesiadłam się na 500-kone Volvo właśnie z taka naczepą. I ujmę to to tak, teraz to jest, cud miód, malinka!
Dla kierowców z międzynarodówki nie jest to nic specjalnego, ale ja np. gdy wyjadę za granicę to cieszę się z tego, że śpię w aucie, bo jest to zupełnie coś innego niż w domu. Tym bardziej, że mam trójkę dzieci więc wiadomo, że trudno jest z czasem dla siebie. A w trasie, gdy się zatrzymam i skończę pracę, to jestem panią swojego czasu. Mogę więc wybrać się na spacer, a jak jestem gdzieś w mieście to i na zakupy, a jak nie ma takiej możliwości, to zamykam się w kabinie, zaciągam firaneczki i idę spać. A łóżko jest takie „magiczne”, że chwilę się na nim poleży i człowiek zasypia.
A co do samej pracy, to smak i zapach cementu już znam dobrze, bo już dwa razy mi się zdarzyło, że przy pompowaniu był już pełen silos, jakieś tam zabezpieczenia zawiodły i nagle zrobiło się „bum”, a ja byłam cała w cemencie. Dobrze, że nie padało, bo miałabym gotowy pomnik, tyle tylko, że z siebie… Ale od tej pory już sprawdzam każdorazowo, czy w wężu nie ma ciśnienia, bo wiem czym to się może skończyć.
Widać więc, że praca z takim towarem potrafi być brudna, ale mnie to nie zraża i staram się by w kabinie było tak czysto jak w domu. Tym bardziej, że wnętrze przystroiłam jakimiś tam różowymi „pierdółkami” więc muszę dbać o porządek codziennie, bo wiadomo, że jak brud i cement znalazłby się w kabinie to ciężko byłoby potem to wszystko doczyścić.
Mam w miarę uporządkowany dzień pracy. Wstaje ranę i jadę się załadować, potem rozładować i jeśli nie jestem za granicą to wracam do domu. Czyli nie ma mnie ok. raptem 10 godzin. I dlatego mogę spokojnie każdej kobiecie polecić taką pracę, bo nie trzeba nic spinać i martwić się ładunek, choć jest „lipa” jak trzeba tę „beczkę” umyć, bo to schodzi ok. 3 godzin.
Ale w pracy lubię się czuć kobietą i dlatego mam na przykład różowy kask, który jest moim znakiem rozpoznawczym i mam „zrobione pazurki”. Niemniej kiedyś zdarzało mi się, że podjechałam pod załadunek, w tym kasku, butach roboczych i okularach. Z tym tylko, że byłam w krótkich spodenkach i dowiedziałem się, że „Pani Małgosia jest ubrana nieregulaminowo”, choć kierowcy też nie chodzili w długich spodniach. Im się upiekło, a ja zostałam „Rozgwiazdą Górażdży”. Ale ja się bynajmniej nią nie czuję, mi się po prostu bardzo podoba jazda i bez niej nie wyobrażam sobie teraz życia. Kiedyś podjechałam ciężarówką pod dom, to co chwilę podchodziłam do okna, by popatrzeć na tę „swoją” cementonaczepę. Dlatego uważam, że śmiało mogę nazwać to co robię mega przygodą.