Przeznaczeniem wielu koni była ich śmierć, po to aby ludzie mogli żyć.
Rzeźnie końskie w Andrychowie, Rawiczu czy tez Ostródzie zabijały w tamtych latach kilkadziesiąt koni tygodniowo, a mięso końskie, czyli tzw. konina była ważnym towarem eksportowym. Szła tego cała masa. Woziliśmy więc koninę po całej Europie: Włochy, Francja, Austria i kraje Beneluksu.
Pewnego razu jechaliśmy we dwóch kierowców, aby jak najszybciej świeżą koninę dowieźć zgłodniałym amatorom tego przysmaku. Więc akurat pojechałem z Jerzym piecuchem, z którym dość często jeździłem w podwójnej obsadzie przy okazji takich expresowych transportów. Po rozładowaniu koniny w Holandii dostaliśmy dyspozycję, aby jechać na pusto do Niemiec, wtedy RFN-u, to było to jeszcze na długo przed zjednoczeniem, i tam mieliśmy zabierać coś z powrotem do Polski.
Jechaliśmy przez granicę holendersko-niemiecką w Venlo, więc postój na granicy w celu załatwienia (wtedy jeszcze formalności) trwał zaledwie parę minut. Była noc, około pierwszej po północy, gdyż na rano mieliśmy być w Niemczech pod wskazanym adresem.
Ja jadę, Jerzy śpi z tylu w pidżamie w śpiworze na leżance zasłoniwszy się zasłonami, które oddzielały leżankę od reszty kabiny. Było przez to trochę spokojniej do spania, i mniej światła.
Dojeżdżam do granicy NL/D w Venlo, staję na parkingu, obok którego były jakieś zarośla, krzaki, biorę dokumenty i paszporty i lecę do urzędników, a Jerzy śpi spokojnie z tylu na leżance zasłonięty zasłonkami. Po paru minutach jestem gotowy, jest późna noc, więc nie trwa to długo. Wracam do auta, nie zamykałem go, bo Jerzy śpi w środku, poza tym w tamtych czasach było spokojnie, wskakuję za kierownicę, odpalam i „rura” w kierunku Niemiec.
cdn…