W 1962 r. zostałem absolwentem na „Szajnochy” (na tot. pierwszy z lewej)
Cokolwiek zrobisz będziesz żałował
W roku 1958 zacząłem edukację w Technikum Samochodowym w Elblągu przy ul. Żeglarskiej. Ciotka Jadzia wyszła za mąż, mieszkała w Elblągu. Mieszkałem z nimi.Mama korespondując z ciotkami ze strony ojca, pojechała do Skwierzyny w odwiedziny, gdzie od zaraz znalazła pracę w skwierzyńskim szpitalu i pokój z kuchnią dla nas.Po wakacjach przeniosłem się do Skwierzyny i zmieniłem „uczelnię” na Szajnochy w Poznaniu – tyle, że „studiowałem” zaocznie. Gdyż zacząłem pracować w Lubuskich Warsztatach Samochodowych w Skwierzynie (na silnikowni) jako uczeń za 350 zł miesięcznie.Przywracano tam do życia 3,5-tonowe Dodge z demobilu, które były podstawą transportu ówczesnego PZGS, a do których obfite ilości części zostały w magazynach warsztatu po „Krasnej Armii”. Zakładowym Dodgem 3/4 t jeździliśmy na śliwki węgierki, którymi obsadzane były wiejskie drogi, i na ryby. To na nich nauczył mnie mój „majster” Franz Króliczak (autochton) prowadzenia samochodu. Tam naprawdę poznałem ustrojstwo pod nazwą „samochód”. A jedynym u nas specjalistą od wylewu panewek był pan Gnicewicz – kowal, pochodzący z okolic Równego, jak i większość repatriantów, fachmanów z tamtych okolic, którzy z rodzinami znaleźli nowe miejsce do życia na ziemiach „wyzyskanych”.Warunki socjalno-sanitarne w warsztatach były opłakane. Silnikownie ogrzewał ogromny baniak-krematorium, w którym na zmianę z innymi uczniami rozpalałem rano ogień, najczęściej zużytym olejem z tylnych mostów. Z braku ciepłej wody do mycia, moje ręce były – żal patrzeć. Nie jestem aż tak wielkim pedantem, ale chowałem je jak mogłem, gdy spotkałem znajomą dziewczynę. Nie pomagał olej wrzecionowy stosowany z wodą do tokarek przy nacinaniu gwintów – trochę, pranie roboczych, brudnych „lumpów” z pracy, ale po następnym dniu pracy było to samo.Ojciec kolegi, a zarazem sąsiad p. Grzesiuk zwerbował mnie na swoje miejsce (odchodził na emeryturę) do GS-u na kierownika transportu.Miałem pod pieczą trzech kierowców i traktorzystę. Spedycję kolejową i mały magazyn rozdzielczy z delikatesowymi towarami dla PSP (pomocniczy punkt sprzedaży) w okolicznych wsiach.Po pierwszej wypłacie jaką naliczyłem kierowcom – wychodząc z biura do domu, w otwartych wrotach garażu stojący kierowca Stara – pan Zaręba woła mnie bym podszedł na chwilę, bo moi podopieczni chcą bym im coś wyjaśnił. Podchodząc i patrząc na Zarembę – pomyślałem – pamiętając dziadka twierdzenie: „Synu, cokolwiek zrobisz będziesz żałował” i „Czasami nikt nie może komuś tak zaszkodzić, jak ktoś samemu sobie”. Kak żyt’ djadia? Kombinuj synu jak tylko się da… Gdyż domyślałem się, o co im biega. Chociaż znaliśmy się z widzenia, zapoznałem się z nimi dokładniej – w garażu, z musztardowa w ręku, kiełbachą i „katolikami” na blacie warsztatu.Nie chciałem uchodzić za mięczaka, więc spełniałem toasty rzetelnie. Efekt tego… narzygałem w łóżko. Ale ten „chrzest bojowy”, przydał się w przyszłości.