Następnego dnia rano procedura była następująca: brało się konewkę do podlewania ogrodu i szukało się wody. Jak byłem na bazie to było OK, ale w drodze często to był problem. Jak się tę wodę już znalazło to trzeba było jakieś 5-6 konewek zalać do układu (z szyjki konewki ściągało się „prysznic” i lało się do chłodnicy). W momencie nalewania z chłodnicy wychodziło (odbijało) powietrze i cześć wody leciała w efekcie prosto na buty. Przy dużych mrozach, ok. minus 20 stopni, po zalaniu ok. połowy układu trzeba było auto odpalić, gdyż woda mogła w międzyczasie w chłodnicy zamarznąć. Jednakże trzeba było uważać, aby w momencie odpalenia nie było mniej jak jakieś 3 konewki wody w układzie, gdyż inaczej pracujący wentylator mógł zamrozić chłodnicę (visco jeszcze nie istniało), a więc, aby w momencie odpalenia pompa wodna była już zalana i był obieg, a potem dolewało się do pełna. Teoretycznie może trochę niezrozumiałe, ale tak wtedy było i każdy kierowca musiał tak robić. Tak więc już dzień pracy rozpoczynało się albo z mokrymi nogami (w zimie) i dobrze było mieć gumowce, ale wtedy były trudno dostępne, jak wszystko zresztą.