W Legnicy w ZPO „Hanka” zabrałem ładunek do Monachim – było to dzień przed wigilią.
Nie jechałem na święta w drogę, ale po świętach musiałem. Taką trasę – tam i z powrotem w 3 dni obrabiałem – zresztą, bilety na bal sylwestrowy już były i trzeba było się sprężać.
Najgorsze było to, że nie miałem petki (powrotny ładunek). Cóż, taki rodzaj pracy, nie ma wyboru. Jadę z duszą na ramieniu (o ten bal oczywiście).
Słubice, Berlin, Lipsk i do Hofu. Tam było trzecie (południowe) przejście graniczne z DDR do NRF. Za Hofem – w kierunku Bejrutu – jest ładne wzniesienie. Kilkanaście kilometrów pod górkę, dla silnika z 330 KM (mój zestaw był z przyczepą) to nic trudnego, wdrapywał się bez sapania. Następnie z górki i już jesteśmy w Jurze. Bejrut, ładne miasto i sławne z oswajania Wagnera, mijało się bokiem. Autobahn jak stół. Wszystkie drogi niemieckie były wówczas najlepsze w Europie. Norymberga, wjeżdżamy do Bawarii. Symetryczne rzędy telefonicznych słupów, połączonych siatką drutu na polach, nadawały charakterystyczny widok tej cześć Niemiec. Tu właśnie uprawiano chmiel. Piwo to narodowy napój Bawarczyków – i nie tylko. Przed Monachium drogowskaz („zombie”), straszył swą nazwą: Dahau. Nikomu nie trzeba tłumaczyć tego, co pod tą nazwą się kryje.
Podjechałem pod odbiorcę. Zjadłem po drodze w Rashtat „Adlera” (po rosyjsku; pietuch). Flacha piwa i do wora. Rano, szybki rozładunek i dzwonię po dyspozycję. Jazda po ładunek do Bazylei, który już na mnie już czeka. Fajniście! Będą balety po pachy, a o północy, przy powitaniu Nowego Roku – walenie w patelnię. Podpiąłem szybciutko „teściową” na hak (do rozładunku musiałem rozczepić, bo rozładunek był od tylu) i w „rurę”. Starnberg, Shongau, Kempten – (dobra drużyna na żużlu), Lindau (przepiękne, malowniczo położone nad jeziorem Bodensse), tu było przejście graniczne do Szwajcarii. Kawałek za Lindau wjeżdżało się w tunel, a wyjeżdżało w Bregenz – już w kraju zegarków, czekolady i dostojnego bezpieczeństwa. St. Gallen, Wintertur bokiem, Zurich i do Basel. Na Dreispitz do Stefana.