Po drodze poznaje fajną Włoszkę, która pracuje w jakimś pubie na Soho i mówi, że tam jest wesoło. Wiem już więc gdzie pójdę wieczorem. Tymczasem następny punkt programu. Jakieś budynki. St. Paul Kathedral zamknięta. Uderzam więc na Picadelly Circus. Eros, niestety, w remoncie, za to wokół, siedzi pełno Czechów i innych dziwnych narodowości. Idę na pobliskie Soho. Włóczę się po całej okolicy. Wszędzie nieco pustawo więc napoczynam nowego „Jasia” i zastanawiam się, co dalej. Jest jakiś klub, który mógłby mi pasować ale, nie wiadomo czy dzisiaj będzie otwarty. Marazm i stagnacja. Kawałek dalej potykam się o dwie dziewczyny pijące wino. Słowaczki, baby sitters. Wreszcie jacyś normalni ludzie, można porozmawiać. Częstuje je whisky one mnie winem – jednak w sumie, każdy woli swój napój. Jakiś kloszard też chciałby się załapać. Udaje się go nam spławić. Idę dalej. Mijam jakieś puby pełne ludzi. Po co tam siedzieć, kiedy na zewnątrz jest taki gwar. Znajduje centrum zamieszania. Tuż obok chińskiej dzielnicy, która mnie rozczarowała swoimi micro rozmiarami, trafiam na deptak pełen ludzi. Wszyscy siedzą na trawie na skwerku lub na samym chodniku przed wielkim kinem. Nie bardzo wiem gdzie się przysiąść i jak, zbyt długo przebywałem sam. Lokuje się jakoś i od razu jakieś dziewczyny wznoszą do mnie kubki z piwem – Angielki. Po fragmencie rozmowy, skąd ja i dokąd, rzucam przygotowana kwestie; „Chciałybyście poznać Johniego?”. Najwyższy czas.
Trzeba jednak uważać na policję, gdyż spożycie publiczne może grozić jakąś konsekwencją. Lepiej uważać w tym dziwnym kraju. Popijamy whisky, a rastamani grają na swoich bębenkach i innych ustrojstwach. Odbywają się wokół mnie jakieś dziwne rozmowy. Na przykład; pewien murzyn ma wyraźne kompleksy na temat swojego koloru skóry i kłóci się na tym tle z jedną z moich nowych koleżanek. W ten mniej więcej sposób mija kupa czasu. Wreszcie nastaje taka dziwna pora. Muszę wracać, bo inaczej ucieknie mi ostatni „piętrus”. Żegnam się ze wszystkimi i idę do metra. Znów Liverpool station zagarnia całą przestrzeń, a piętrowy autobus, którym miałem dotrzeć gdzie chciałem jedzie do zajezdni. Na szczęście jest ze mną jakiś Niemiec, który zna drogę. Idziemy piechotą kilkaset metrów. Koleś szuka tu pracy. Myślałem dotąd, że tylko Polacy tak robią. Ale za dwa i pół funta na godzinę nie brudziłbym sobie rąk, a już na pewno nie jechałbym po to, aż tak daleko.
Niedziela. Jadę do centrum autobusem, gdyż dziś w Londynie jest strajk metra. Atrakcją dzisiejszego popołudnia będzie dla mnie wizyta w British Muzeum. Wejście, tak jak do National Gallery jest za darmo. Wewnątrz wielkie sale, przyćmione światło i nadmiar wszystkiego. Zaczynam od asyryjskich płaskorzeźb. Dominują sceny polowań na lwy i krwawe bitwy, deszcz strzał i brodaci wojownicy. Wszystko wykute w szarym kamieniu. Dalej starożytną Grecja i Rzym, mniej więcej to samo co w Watykanie z ta różnica, że tam wszystkie figury mają obtłuczony nabiał. Jedno z pięter całkowicie jest poświęcone Egiptowi. Mumie, mumie, mumie. Zmumifikowane zwierzęta: węże, małpy, ryby – nawet, skarabeusz. Na sam koniec Islam, ornamenty bez żadnych żywych stworzeń. W sumie, po kilku godzinach znów wychodzę na słońce.
#31WSPOMNIENIA EDA – WEEKEND W LONDYNIE (2)
Łażę i podziwiam. Poznaję dwie Niemki, pracują tu w charakterze obsługi MOP-a i zarabiają tyle, że palcem bym nie kiwnął na ich miejscu – w dodatku, mają dług za kemping. Wegetacja. Częstuje je „Johnym”. Łazimy, oglądamy i tak upływa wieczór. Nigdzie dalej nie idę, mam dość. Niemki mają haszysz, ale nie chcę, mówiąc im, że mi szkodzi, zresztą nie mam ochoty dymić czymkolwiek. Zmęczony, zdrożony wracam do auta.
Ciekawe ile mil nabiłem na licznik? Z ta myślą zasypiam kamiennym snem.
Rano, bolą mnie nogi, ale wstaje bo mnie suszy po „Jaśku”. Po prysznicu czuję się raźniej. Trzeba zaspokoić „tasiemca”, daje mu włoskie spagetii z niemieckim mięsem. Zeżarł. Nie będę siedział w aucie przecież. Zmuszam zbolałe nogi do posłuszeństwa. Plecaczek z nowym zapasem na plecki i w drogę. Kupuję kartę na metro i autobus, ale za to tylko na dwie strefy: 1 i 2. Wychodzi jakieś trzy funty. Zakładam mój wielki skórzany kapelusz, kupiony od jakiegoś Kunty w Strasburgu za kilka „Franciszków” i wsiadam do czerwonego „piętrowca”, który właśnie podjeżdża. Nie mogę sobie odmówić i rozsiadam się na górnym poziomie, nad „furmanem”. Wrażenie jest super. Jak w wesołym miasteczku. Jedziemy wąskimi uliczkami, prawie zawadzając o domy, a w dodatku ta cholerna lewa strona ulicy. Mój błędnik protestuje!
Jechałem, jechałem ale, nie pozostało nic innego jak rozpocząć proces zwiedzania. Więc zaliczam zmianę warty, na której trafiło się kilku Polaków. Szczyle po 16-17 lat, klną jak szewcy, psując mi całą imprezę. W końcu mówię im z wrodzoną delikatnością, żeby zamknęli pyski i przestali przeklinać. Zatyka ich, myśleli, że są jedynymi Polakami po tej stronie kanału. Wieśniaki. Tak naprawdę to w zasięgu stu metrów ciężko się nie potknąć się o tak zwanego rodaka. Tłum się kłębi i byłbym nic nie dojrzał gdybym nie wspiął się na jedną z rzeźb. Policja ustawia tumult ludzki. Policjantka na koniu zgania z pomników kwiat młodzieży, na szczęście moja rzeźba stoi poza jej zasięgiem i widok mam nieograniczony.
Flagi powiewają, trąby grają, maszeruje warta honorowa. W czerwonych mundurach z wielkimi czarnymi… no tym – na głowach. Dowódca warty idzie z wielkim psem u boku. Błyskają flesze. Idę do Westminster park. Jakąś słynna katedra, kaplica i tak dalej. Drugie śniadanie z widokiem na Big Bena, London Bridge, Tower Bridge i cały ten szmelc.
W City czytam historię wielkiego pożaru, który strawił całe miasto dawno temu. Ówczesny burmistrz skomentował wtedy początek katastrofy w ten sposób: „To ma być pożar? – kobieta by to zasikała”.
Wreszcie, trafiam do National Galery. Akurat na przeciw budynku odbywa się demonstracja Arabów… lub może Kurdów, ciężko wyczuć… Wjazd jest za darmo ale, w szatni nie przyjmują plecaków więc muszę cały czas pomykać z „garbem”. W Galerii spędzam ponad cztery godziny, a i tak oglądam wszystko pobieżnie. Moim błędem jest to, że impresjonistów zostawiam sobie na sam koniec i później nie mam już na nich siły. Van Gogh, Cezanne i inni – wcześniej Picasso, parę sal przed nim Rubens, ze swoimi grubasami i tak dalej aż do XIII wieku wstecz. Głowa boli. Obrazy znane z reprodukcji całkiem na żywo, to tak jakby iść na piwo z Fogiem.
#30WSPOMNIENIA EDA – WEEKEND W LONDYNIE (1)
W domu, w którym mieszkaliśmy nie mieliśmy telefonu. Dyspozytor wysyłał mi telegramy, a w nich; kiedy i gdzie będę jechał. Siadałem w „Mery” i pędziłem do Błonia – później do Śremu, a jeszcze później do Słubic. Dostałem telegram, że mam być w Błoniu. Jadę po partię nowych aut do Göteborga. Pojechaliśmy. 20 kierowców z jeszcze raz większym „naczalstwem” firmowym autobusem. Zwiedziliśmy fabrykę, poczęstowano nas obiadem w stołówce. Odebraliśmy auta Volvo F12 Globetrotter z naczepami Fruehauf. 10 chłodni i 10 plandek (dostałem chłodnię) i do domu. 3 chłodnie i wszystkie plandeki dostały ładunki do kraju.
Już w Świnoujściu czekała na mnie petka – załadunek w Leżajsku (mrożona truskawka) do Liverpoolu. Zawadziłem o dom, bo miałem po drodze. Na drugi dzień do Leżajska siedziby słynnego na cały świat Elimelecha Weissbluma – rabina. Jednego z pierwszych cadyków w historii judaizmu.
W Dover, nie odprawiono mnie ostatecznie – celnik, skierował mnie na Urząd Celny w Londynie, by tam dokonano ostatecznej odprawy. Nie bardzo mi to odpowiadało.
Nigdy, w żadnym kraju nie rozumiałem do końca przepisów celnych…
Był piątek i zanosiło się na weekend w Londynie – co robić? Zawsze w takich sytuacjach stawiałem na zwiedzanie i przypadki. Słyszałem, czytałem o wielu miejscach wartych obejrzenia w tym mieście. Najpierw, przydałoby się skontaktować z Wackiem, którego poznałem kiedyś na Pantin u Gontranda w Paryżu. Miałem w kapowniku jego numer telefonu. Mieszkał w Londynie. Wiedziałem, że odprawią mnie dopiero w poniedziałek więc cały weekend garuje w stolicy brytyjskiego Imperium.
Parking przy UC z wszelkimi wygodami. Prysznice, kuchnia z jadalnią nawet telewizor. Dzwonię do Wacka… cisza, nikt nie odbiera. Odświeżyłem się, zapakowałem plecaczek w wiktuały i ruszam w miasto. Próbuję iść piechota, ale tutaj odległości są podawane w milach więc wszędzie jest o połowę dalej. Wsiadam do metra, kupując wcześniej bilet na resztę dnia. Znajduje dom na Hackney, w którym mieszka Wacek. Sąsiad informuję, że nie widział go od dwóch tygodni. Stawiam na przypadek. Znowu metro, przyglądam się czym jadę, jakieś dziwne, śmieszne rączki w postaci kulek na sprężynach, podłoga jest drewniana. A może tylko trafiłem na jakiś zabytkowy wagon? Zjechałem na stację Viktoria. Wokół ruch jak na pchlim targu w Paryżu. Stacja jest wielka i nie wiadomo gdzie północ… Wychodzę na zewnątrz i już pojawiają się wokół mnie totalne zabytki. W ogóle czuję się jak na jakiejś widokówce. Ulicami jeżdżą piętrowe, czerwone autobusy, oraz czarne, limuzyniaste taksówki. Na rogach ulic stoją policjanci w wielkich… no, czymś na głowie. Za to policjantki w melonikach. I fajnie jest!