Rano, dalej w drogę. Wokół Mińska „Kalco” (obwodnicą) wale prosto przez miasto chociaż był znak (koński łeb przekreślony w poprzek), czyli zakaz wjazdu dla „gruznych maszyn”. Ujechałem kawałek zatrzymuje mnie „nastajaszczy” (policjant).
– Ty nie widieł znaka?
– Widieł, widieł – mówię – ale taki jak ty skazał, iże mienia nada priamo wadzić maszynu. Tak i ja jedu.
Stał na stopniu auta i zerka po kabinie – zauważył i chciwie patrzy na długopis na podszybiu – dałem mu ten długopis z gołymi babami od Królaka. Ogląda i pyta:
– Kto takoj umnyju szarikowoj ruczku stwierił (sprytny długopis wyprodukował)?
– „Kitajce” (Chińczycy).
Rzucił mi go z powrotem, zeskoczył ze stopnia i machnął ręką.
Mińsk. Przy wjeździe do miasta „Leon” (Lenin) z ręką skierowaną na zachód, wskazuje gdzie „proczwietanie” (dobrobyt). Przy wyjeździe, „Leon” siedział z podpartą rękoma głową – dumając… szto stwierił. Szerokie ulicę, wiele zieleni i wielkie gmaszysko „kamiteta partii” w środku miasta.
Do Moskwy było kilkanaście miejscowości zapisanych w dziejach Polski. Mijałem słynną Berezę, przez którą przepływa Berezyna, i w której potopił w odwrocie wojska Napoleon. Gdzieś pod Smoleńskiem Katyń i przydrożna „bieriozka”, jak nazywały się ichnie lokale gastronomiczne, a w nich; winco i śmietana, makaron i ocet. Śmietana była super choć bierz i nożem krój. Ludzie? Naród smutny, źle ubrany, biedny. Na polach pustka, krzaki i dziki łubin kwitnący niebiesko. Ugory.
Dojechałem do Moskwy. Sokolniki znajdują się we wschodnich części miasta, trzeba było przejechać całą Moskwę „szagom”. Milicjonierów jak mrówków. Na blokach mieszkalnych propagandowe hasła, za to niektóre ulice szerokie na trzydzieści pasów ruchu!
Na Sokolnikach spotkałem kolegów z firmy. Był piątek, powiedziano nam, że „tamoznia” (UC) nie rabotajet. Trzeba czekać do poniedziałku. Siedmiu nas było, będzie wesoło pomyślałem. Idziemy w miasto. Siedliśmy w metro, jedziemy do centrum. Koleżka już bywały, zaproponował dobry „restoran”. Ludzie radzieccy w metrze byli bardzo komunikatywni. Siedmiu drabów wzbudzało ciekawość. Koledzy byli ubrani w mundury. Wylądowaliśmy na placu Dzierżyńskiego. Pomnik „Gieroja” na 7 pięter ze spiżu. Przy placu hotel „Maskwa” w hotelu restoran na ostatnim piętrze. Weszliśmy. Pojedli, popili i „parazgarywali”. Podczas konsumpcji i razgaworów usłyszałem zdarzenie jakie spotkało jednego z naszych kierowców w Moskwie. Czy była to prawda? Nie mi oceniać – jedynie, św. pamięci dyr. Kowalikowi, bo ponoć nawet polska ambasada w Moskwie musiała interweniować w tej sprawie. Albo któryś z kolegów mógłby potwierdzić lub zaprzeczyć tej prawdzie czy fikcji, jeśli słyszał o tym?
Otóż, był kierowca (podobno z Bolesławca?) który, będąc w Moskwie, w pewnym hotelu, tak się naj… pił, że gdy pęcherz dał mu sygnał, że się przeleje wstał od stolika i nasikał na oczach zgromadzonych konsumentów pod palmę stojącą w ogromnej donicy pod oknem restauracyjnej sali. Po tym wyczynie zwinęło go trzech gości. Na protesty kolegów z którymi biesiadował, jeden z interweniujących zapytał protestujących; „Czy mają ochotę na wczasy pod słońcem Kołymy?
Biesiadnik ze słabym pęcherzem i głową – podobno? – jako jedyny, chodził ubrany w długi, skórzany płaszcz kupiony u „żyda” w Hamburgu.
Urwaliśmy się od głośnego już gremium z kolegą, który wydał mi się superfacetem, tak z wyglądu jak i obycia. Wracamy na Sokolniki. Idąc w miasto zauważyłem coś, co będzie weselsze jak żłopanie „fikołków” – nawet w hotelu na placu Dzierżyńskiego.
Podzieliłem się po cichu ze swoim planem z Bogdanem (Balcerzak), bo to on był moim nowym kolegą, komunikując mu mój plan.
W parku na Sokolnikach, stały co kilka metrów przy alejkach, kioski z pamiątkami, a w nich: statuetki „Leona”, masa książek i takie tam podobne barachła, ale i… prześliczne „predawczyce”. Idąc z powrotem w stronę aut, zatrzymaliśmy się przy jednym. W środku ładna… mało ładna – śliczna! – jak modelka dziewczyna. Zaczęliśmy z nią rozmawiać i żartować. Znam trochę rosyjski, małe podstawy nauczone przez „Babcię” w porządnej podstawówce i ten od repatriantów ze Wschodu – rówieśników, z którymi się przyjaźniłem, a jakich było dużo w moim miasteczku. Od słowa do słowa, zaprosiła nas do środka kiosku, ciasno tam było, ale bardzo przyjemnie. Zawołała z sąsiedniego kiosku koleżankę. Rozmowa potoczyła się wartko – nawet… znalazła się butelka samogonu – co ciekawe, w butelce z nalepką po „Wyborowej”. Inne „bukwy” to i lepiej ten bimber miał smakować. Zaprosiliśmy dziewczyny gdy skończył się czas handlu do pobliskiej restauracji na kolację. Zgodziły się chętnie, prócz tego, zaproponowały być naszymi przewodnikami po Moskwie.
W restauracji po zjedzeniu kolacji zaczęły się tańce. Gdy zabawa zaczynała się dopiero rozkręcać kelnerki zaczęły sprzątać ze stołów i powiedziały nam, że o godz. 23.00 zamykają bo: „Ty dołżeń zawtra pojti na rabotu!”. Opiekuńcze takie były… Jedna z naszych przewodniczek, zaproponowała przeniesienie się do jej mieszkania. Zrobiliśmy zapasy i taksówką pomykamy do celu. Po „małej godzinie” jesteśmy na miejscu. Wielkie blokowisko. Wjechaliśmy na któreś piętro. W mieszkaniu czysto, podłogi gołe, dywany na ścianach. 3 pokoje, kuchnia, łazienka i balkon. O wiele większy metraż jak Polski. Nina, bo takie imię miała naszą gospodyni, „wkluczyła patifon” i zabrały się z koleżanka za przyrządzanie zakąsek. A my z Bogdanem spoglądamy na siebie z uśmieszkiem zadowolenia z zaistniałej sytuacji.