Pracowałem już jakiś czas w firmie. Zjeździłem kawał Europy i Bliskiego Wschodu… Stykając się z „rodziną” tzn. kolegami z firmy; to u „Dziadka” w Bagdadzie, to na promie „Hellas”, „Syria” albo i na „Janie Heweliuszu”.
Słyszałem już od kolegów co nie co w tym temacie, ale – pomyślałem sobie, że może mnie to nie dotyczy… Aż któregoś dnia po powrocie z Zachodu, dyspozytor Zdzisiek Grzelka daje mi kartkę na której pisze, że mam się zgłosić pod podanym adresem o określonej godzinie. Pytany, o co biega wzruszył ramionami i powiedział:
„Idź, dowiesz się, ja nie wiem?”. Aha, wiem co jest grane! Odpaliłem skorupę i jadę. Adres znalazłem w komendzie milicji. Włażę, rozglądam się. Siedzi za biurkiem dyżurny. Wskazał mi numer pokoju jaki widniał na kartce. Zanim wlazłem na drugie piętro już „Jechowiec” czekał na mnie przy schodach i zaprasza; „fallow me”. Proszę usiąść – wskazał mi krzesło. „Kapitan „jakiśtam” jestem panie Edwardzie”…
– Za co?! – pytam.
– Nie, nie. Pomyłka. Interesują nas pewne sprawy związane z pana pracą.
– Oki, ile to potrwa – pytam?
– Noo trochę potrwa – gada.
– Więc umówmy się na inny termin. Wróciłem z podróży. Jestem głodny, brudny, żona z dzieciakami czeka. Może innym razem gdy będę w Słubicach przyjdę Oki?
– Oki – zgodził się na propozycję.
– Nara!
Wyszedłem i po kilku dniach zapomniałem. Kapitan nie zapomniał. Zaś karteczka z adresem u dyspozytora przypomniał mi o danej obietnicy. Idąc powtórnie, wstąpiłem do Pewexu, kupiłem wodę rozmowna (0,75 „Żyta”). Po uprzejmościach, kapitan proponuję kawę. Poprosiłem, i jeszcze ekstra dwie szklanki. Przyniósł kawę i dwie szklanki. Wyciągnąłem z rękawa kurtki „znieczulenie miejscowe”. Gospodarz tym czasem, rozsiadł się za biurkiem i zaczął z uwaga przewracać jakieś kwity nadając powagi miejscu, sobie i chwili.