Fot. Odbiór Mercedesów w Wörth – RFN 1981 r. (Ed piąty z lewej)
Kierowcą PMPS PEKAES (Przedsiębiorstwo Międzynarodowych Przewozów Samochodowych) w Warszawie z zajezdnią w Błoniu stałem się drugiego lutego dla mnie pamiętnego roku.
Praca w tej firmie to jakby doktorat, a nawet – w karierze kierowcy – profesura.
Przyjechałem do Błonia – bazy, mojej nowej firmy. Dostałem angaż i asygnatę na mundury płaszcz i czapkę. Nie bardzo mi się to podobało, bo przypominało mi wojsko. Ale co tam, jak tu takie obyczaje.
Pojechałem do Warszawy do krawca i odebrałem „odzienie”. Stalowy kolor przypominał mundury lotnictwa. Później, w Moskwie uchodziliśmy za Polskich „lotczykow” sugerowała takie domysły „gapa” (podobna kolejarskiej) na lewej piersi.
Regulamin firmy nakazywał chodzenie w pracy w mundurach. Gdy ktoś nie chodził, nikt się o to nie czepiał – poza „Kolombo”, głównym dyspozytorem (podstawiony facet przez MSW). Czapkę zgubiłem natychmiast, nieprzyzwyczajony do tego nakrycia rozumu, resztę ciuchów zostawiłem w domu.
W nowym miejscu pracy, wszyscy używali języka wykwintnego „ą”, „ę”, „bułkę, przez bibułkę” – słowem; „Francja – elegancja”. Rej w tym stadzie starali się wodzić warszawiacy, bo było ich najwięcej. Rodowici, byli rozpoznawani bezbłędnie, „importowani” starali się jak mogli uchodzić za rodowitych. Inteligencja i sposób bycia jednak ich zdradzał. Daremnie się krygowali. Dużo było chłopaków z Jeleniej Góry, Wałbrzycha i Bolesławca. Z Lubina, byłem sam.
Trzeba było zacząć od „krajówek” (kilka tras po kraju z kierowcą już zatrudnionym w firmie). Dyspozytor dosadził mnę do jadącego do Francji przez Słubice. W Słubicach miałem się przesiąść do innego kierowcy udającego się z ładunkiem w kraj.
Dosiadłem do „Pana kierowcy” (importowany warszawiak). Z Błonia do Słubic. Było wówczas (teraz, nową autostradą jest chyba mniej?) 470 km. Jechało się około 8 godzin więc na rozmowę czasu było dużo. „Pan kierowca” opowiadał mi różne rzeczy, faktyczne i zmyślone, słuchałem jak świnia grzmotu jego wywodów i notowałem w myślach to, co mi się mogło przydać w przyszłości, a kasowałem badziewie. Za te barwne opowieści zaprosiłem mojego „guru” do zajazdu na spóźniony obiad w Podrzewiu – pod Poznaniem. Nowy zajazd lśnił neonami. W środka grała cygańska kapela – pamiętam jak dziś.
Dojechaliśmy do Słubic. Zgłosiłem się do dyspozytora. Po zapoznaniu powiedział, że mam iść do hotelu (był w zakładowym kompleksie). Kierowca, z którym mam jechać w kraj w krótkim czasie przyjedzie z zagranicy…