Po trzech dniach, już siedziałem w MAZ-ie, w nowej firmie KGHM. ZT Lubin. (Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi. Zakład Transportu). Praca polegała na wożeniu urobku z szybu Lubin Wschodni na flotacje na Szyb Główny. Jeździliśmy na odcinku 8 km po drodze publicznej.
Pracowaliśmy na zmiany po 12 godz. od 6.00 do 18.00 – albo odwrotnie. Za pierwszy miesiąc zarobiłem tyle, co w poprzedniej za cztery (bez boków). Pisaliśmy tyle kursów, że na koniec miesiąca okazało się, że wywieźliśmy dwa razy więcej urobku jak wydobyli górnicy, tacy „stachanowcy” z nas byli.
W międzyczasie wynająłem pokój z kuchnią na pobliskiej wsi i sprowadziłem żonę z pierworodnym.
Żeby ukrócić nasze stachanowskie przewozy, wprowadzili pewne rygory – otóż, dostawało się arkusz papieru format A4 i przy wyjeździe przez bramę drewniany policjant (straż przemysłowa) stawiał pieczątkę na arkuszu. Ile pieczątek tyle kursów – proste. W dzień jeździłem jak wariat. (nikt mi nie podskoczył, podkręciłem swojemu, gdzie trzeba i był jak „Porschak”). W nocy kombinowałem. Nie, nie z chęci zysku, tak dla draki, z nudów. Podjeżdżałem pod bramę, bieg włączony, lewą noga na sprzęgle, prawa na gazie, boczną szyba spuszczoną, dziwi pod lewą pachą, lewą ręka zgięta, w garści papier jak najwyżej oparty na furtce, a prawa ręka się czai… drewniak celuje żeby podstemplować, a ja go cap za rękaw i walę po arkuszu aż dudni, drewniak drze się wniebogłosy. Nie raz z wdzianka gościa rozebrałem. Tak się budowało ten świetlany system.
Zaczynałem mieć już dość tej roboty, jak pogoda to kurz, jak chlapa to błoto. Ale mieszkanie… to mnie trzymało.