W domu, w którym mieszkaliśmy nie mieliśmy telefonu. Dyspozytor wysyłał mi telegramy, a w nich; kiedy i gdzie będę jechał. Siadałem w „Mery” i pędziłem do Błonia – później do Śremu, a jeszcze później do Słubic. Dostałem telegram, że mam być w Błoniu. Jadę po partię nowych aut do Göteborga. Pojechaliśmy. 20 kierowców z jeszcze raz większym „naczalstwem” firmowym autobusem. Zwiedziliśmy fabrykę, poczęstowano nas obiadem w stołówce. Odebraliśmy auta Volvo F12 Globetrotter z naczepami Fruehauf. 10 chłodni i 10 plandek (dostałem chłodnię) i do domu. 3 chłodnie i wszystkie plandeki dostały ładunki do kraju.
Już w Świnoujściu czekała na mnie petka – załadunek w Leżajsku (mrożona truskawka) do Liverpoolu. Zawadziłem o dom, bo miałem po drodze. Na drugi dzień do Leżajska siedziby słynnego na cały świat Elimelecha Weissbluma – rabina. Jednego z pierwszych cadyków w historii judaizmu.
W Dover, nie odprawiono mnie ostatecznie – celnik, skierował mnie na Urząd Celny w Londynie, by tam dokonano ostatecznej odprawy. Nie bardzo mi to odpowiadało.
Nigdy, w żadnym kraju nie rozumiałem do końca przepisów celnych…
Był piątek i zanosiło się na weekend w Londynie – co robić? Zawsze w takich sytuacjach stawiałem na zwiedzanie i przypadki. Słyszałem, czytałem o wielu miejscach wartych obejrzenia w tym mieście. Najpierw, przydałoby się skontaktować z Wackiem, którego poznałem kiedyś na Pantin u Gontranda w Paryżu. Miałem w kapowniku jego numer telefonu. Mieszkał w Londynie. Wiedziałem, że odprawią mnie dopiero w poniedziałek więc cały weekend garuje w stolicy brytyjskiego Imperium.
Parking przy UC z wszelkimi wygodami. Prysznice, kuchnia z jadalnią nawet telewizor. Dzwonię do Wacka… cisza, nikt nie odbiera. Odświeżyłem się, zapakowałem plecaczek w wiktuały i ruszam w miasto. Próbuję iść piechota, ale tutaj odległości są podawane w milach więc wszędzie jest o połowę dalej. Wsiadam do metra, kupując wcześniej bilet na resztę dnia. Znajduje dom na Hackney, w którym mieszka Wacek. Sąsiad informuję, że nie widział go od dwóch tygodni. Stawiam na przypadek. Znowu metro, przyglądam się czym jadę, jakieś dziwne, śmieszne rączki w postaci kulek na sprężynach, podłoga jest drewniana. A może tylko trafiłem na jakiś zabytkowy wagon? Zjechałem na stację Viktoria. Wokół ruch jak na pchlim targu w Paryżu. Stacja jest wielka i nie wiadomo gdzie północ… Wychodzę na zewnątrz i już pojawiają się wokół mnie totalne zabytki. W ogóle czuję się jak na jakiejś widokówce. Ulicami jeżdżą piętrowe, czerwone autobusy, oraz czarne, limuzyniaste taksówki. Na rogach ulic stoją policjanci w wielkich… no, czymś na głowie. Za to policjantki w melonikach. I fajnie jest!