Gdzieś tak na początku 1974 roku przychodzi z Warszawy zawiadomienie, że mam wziąć urlop z Transbudu i przyjechać na dwutygodniowe szkolenie do Błonia. PEKAES to była warszawska firma, tam była cześć dyrekcji, tylko biura. Auta, hotel i reszta dyrekcji mieściła się w Błoniu. Jadę więc w nadziei na niedługą zmianę naszego losu, przede wszystkim sytuacji materialnej.
Kurs, teoria, praktyka, masa nowych przepisów, przede wszystkim celnych, obsługa agregatów chłodniczych, same ciekawe sprawy. Na końcu egzamin. Zdałem na „piątkę”, najlepiej ze wszystkich. Więc byłem coraz bliżej do wymarzonego celu. Paszport podobno także dostanę, co w tamtych czasach nie było takie proste. Służbowy, ma się rozumieć, oczywiście. Jeszcze tylko badania lekarskie! Ale i ten etap przechodzę z rozpędu. Badania trwają cały dzień, chyba pilotów tak jeszcze tylko badają! Ciemnia, widzenie w ciemnościach, potem oślepiający reflektor w oczy, pole widzenia, reakcja, testy na przeciążenie, cała masa wszystkiego, paru kandydatów odpada. Ale przynajmniej kursy zaliczyli i będą mądrzejsi.
Na końcu wizyta u krawca, szyją mi na miarę dwa garnitury służbowe, coś w rodzaju munduru. Do tego płaszcz, czapka i jestem wyekwipowany. Z tym wszystkim jadę pociągiem oczywiście, z Warszawy do Krysi, do Gliwic. Mój czas w Transbudzie pomału dobiega końca.
Jestem akurat w Bielsku-Białej, gdy przychodzi z Błonia zawiadomienie o przeniesieniu służbowym do PEKAES Warszawa. Pan Kluk, szef Transbudu, był też dumny z tego, że jego kierowca tak awansował. Z uciechy mnie sam o tym powiadamia dzwoniąc do FSM (fabryki „malucha”), gdzie akurat byłem z jakąś koparką. Strażnik przemysłowy (też z karabinem), przyleciał wołając mnie do telefonu. Niezapomniana wiadomość!
Robimy z moimi Ślązakami pożegnanie, dyspozytor, koledzy.
I tak w połowie 1974 roku zaczyna się mój nowy rozdział w życiu! Bo los tak chciał, tak chciało przeznaczenie!
15# LESZEK – EGZAMINY DO PEKAESU – ODSIEW JEST OLBRZYMI
Teraz kolej na egzamin z języka i przepisy. Ale egzaminator podaje taką oto wiadomość: „Aby nie tracić czasu, na dalsze egzaminy idą tylko ci, którzy zdali u mnie jazdę”! I odczytuje nazwiska, a ja nastawiam uszu! Z około 30 kandydatów zdaje tylko niecała dziesiątka! Odsiew olbrzymi, ale im nie zależy, kandydatów z całej Polski są setki, a podchodzić można tylko raz do egzaminu, poprawka nie istnieje. Ale mnie wyczytuje! Wiec idę dalej, do budynku hotelowego, w którym się mieści świetlica, tam już czekają inni egzaminatorzy. Przepisy ruchu drogowego, potem język. Z niemieckim nie miałem trudności, dzięki moim Ślązakom miałem najlepszy wynik ze wszystkich, przepisy też jakoś poszły. Nareszcie! Na gorąco się dowiaduję, że zdałem! Lecę teraz jak na skrzydłach do moich chłopaków czekających na drodze, którzy w międzyczasie zmienili już zepsute łożysko, które mieliśmy ze sobą w zapasie. Cieszą sią, jak małe dzieci słysząc ode mnie tak dobre wiadomości, ale też jednocześnie teraz dopiero sobie uzmysławiają, że ich mogę opuścić. Z radości dojeżdżam tylko do najbliższego parkingu i robimy nocleg, zresztą jest już dość późno, a ja mam za sobą masę emocji i poprzednia noc też była nie przespana. W tamtych czasach nie było jednak takiego stresu jak obecnie, terminy były logicznie i spokojnie zaplanowane, był czas na wszystko, zegary szły chyba wolniej.
Teraz czekamy! A czekanie, wiadomo, się ciągnie.
14 # LESZEK – EGZAMINY W BŁONIU – JAZDA „OGÓRKIEM”
Z Błonia kierunek Warszawa. Obserwuję bacznie, co się tam z przodu dzieje.
Najgorsze, że nigdy tym typem autobusu nie jeździłem, co najwyżej jako pasażer, a jest to stary Jelcz, dziś nazywany „Ogórek”. Stary celowo, okazuje się potem, aby egzaminator miał wgląd, jak sobie ze starym sprzętem radzimy. Lewarek od zmiany biegów lata we wszystkie strony, kierownica bez wspomagania, sprzęgło tak samo, siedzenie się kiwa, ale koła się kręcą i z tyłu się dymi. Kolejni kandydaci się zmieniają, w końcu przychodzi kolej na mnie. A ja jestem po nieprzespanej nocy, brudny, zmęczony i nawet nie miałem czasu na kawę. Ale siadam za kierownicę, egzaminatorowi podaję moje prawo jazdy, a on mówi: „Proszę, jedziemy”. Więc jadę. Staram się wyczuć tego „trupa”, jak mogę, daję z siebie wszystko. Wjeżdżamy do Warszawy, jeździmy tam trochę, egzaminator mówi: „Teraz w lewo, a teraz w prawo. Teraz proszę to i tamto zrobić” i tak przez jakieś dobre pół godziny. W końcu mi dziękuje, wysiadam, idę do tyłu, a na moje miejsce i siada następny delikwent. Jest popołudnie kiedy dojeżdżamy do Błonia, ostatni kierowca jest już sprawdzony.
13 # LESZEK – CZAS NA EGZAMINY W BŁONIU
W międzyczasie się w naszym prywatnym życiu dość dużo zmieniło; mieszkanie, które zajmujemy w Gliwicach ma dwa pokoje, kuchnię i niedużą łazienkę, dla dwóch osób w sam raz, ale po niedługim czasie dołącza do nas babcia, mama mamy (ta z Bieszczad) i Andrzej, przyrodni brat, więc robi się ciasno
Kupić większego nie mamy za co, tak więc Krysia jest skłonna się zgodzić na to, abym poszedł do transportu międzynarodowego, wiadomo lepsze zarobki, ale tylko pod tym warunkiem, że jak tylko kupimy mieszkanie, natychmiast się zwolni
No wiec rozwijam starania, składam papiery do PEKAES-u z całą stertą potrzebnych dokumentów i czekam na jakieś informacje pracując jednocześnie nadal w Transbudzie.
Gdzieś tak pod koniec 1973 r., przychodzi wezwanie na egzaminy wstępne.
„Załatwiam” więc z dyspozytorem znowu jazdę do Ciechanowa, wiadomo przez Błonie, gdzie mam być na egzaminie.
Jedziemy, nasza ekipa, po drodze jeszcze ostatni szlif z języka z Edkiem i Heńkiem, wybraliśmy się „na noc”, aby rano być w Błoniu.
Niestety, jakieś 80 km przed celem awaria! Psuje się łożysko koła w przyczepie, stoimy. Na szczęście znajdujemy się na szerokim, częściowo wtedy już gotowym odcinku „Gierkówki”, wiec ruch, choć powoli, ale może nas ominąć. Ale rano mam termin egzaminu! Zostawiam wiec kolegów na drodze, którzy zabezpieczają transport, a sam jadę autostopem do Warszawy, potem pociągiem podmiejskim do Błonia. Zdążam w ostatniej chwili.
12 # LESZEK– JAK STAĆ SIĘ „WARSZAWIAKIEM”?
Po wymianie koparki w Ciechanowie ze starej na wyremontowaną wracając postanawiamy spać w Warszawie, żartując, że muszę pomału stać się warszawiakiem. Chłopaki oczywiście to akceptują, bo byliśmy zawsze zgraną paczką. Parkuję nasz zestaw na Placu Defilad pod samym Pałacem Kultury. Wtedy był tam olbrzymi parking ogólnodostępny i była cała masa miejsca nawet dla dwudziestu takich zestawów jak mój.
Jest jeszcze dość wczesna pora więc robimy mały spacerek po centrum „stolycy”, mówiąc oczywiście już tylko po polsku.
Na dobranoc po flaszce „Warki” z pianką. Śpimy, jak zwykle w Tatrze we czterech. Miejsca jest wystarczająco, bo wewnątrz oparcia są podnoszone i cztery osoby mogą spać całkiem swobodnie.
Tylko powietrze w kabinie było nad ranem dość ciężkie mimo otwartej klapy w dachu, bo piwne „wydechy” razy cztery robiły swoje, więc rano nie trzeba było mieć budzika. Potem głęboki oddech, woda z bańki za umywalkę, siusiu w krzaczki pod samym pałacem – pamiątką Stalina, tak żeby lepiej rosły i „rura”, ulica Grójecka, Janki i dalej na południe w kierunku Śląska.
Teraz jeszcze tylko jeden problem; Krysia, moja żona musi plan zaakceptować. Plan jazd po Europie, co wiąże się z nieobecnością w domu przez długie okresy czasu.
Na razie o moich zamiarach nic jej nie mówiłem, spodziewałem się, że będzie temu przeciwna. I miałem rację.