Pierwszy raz przekraczam granice na „Zachód”. Najpierw WOP, czyli ówczesna Straż Graniczna, kontrola paszportu (paszport służbowy, na wszystkie kraje świata, wow!), potem urząd celny, dokumenty towaru. Wszystko bacznie obserwuję, co czyni Bogdan, w końcu wjeżdżamy na prom. Jest to prom „Wawel”. wyobrażałem sobie, że prom to faktycznie coś w rodzaju klasycznego promu, ale okazuje się, że jest to olbrzymi statek pełnomorski (chociaż po latach się przekonałem, że była to w porównaniu do innych promów jedynie „łajba”.
Płyniemy ! Razem z nami wiele innych ciężarówek, dziś potocznie nazywanych TIR-ami. Szwedzi, Czechosłowacy, różne narodowości.
Każdy ma tablice TIR, stąd też z latami uciera się w Polsce (tylko), że TIR to ciężarówka, obojętnie czy duża czy mała. Nawet wywrotki to „TIR-y (w polskiej mentalności, ale nieważne). A tak właściwie tablica TIR ma inne znaczenie, chodzi o konwencje międzynarodowe zezwalające na transport towarów pod zamknięciem celnym w transporcie międzynarodowym i jest to skrót od francuskiego (w języku francuskim: Międzynarodowy Transport Drogowy). Dziś, gdy istnieje Unia i zniknęły kontrole celne na granicach, straciła też aktualność tablica TIR, ale za to została potoczna i nieadekwatna do sytuacji śmieszna nazwa wszystkiego co duże i co się po drodze porusza – tir mianowicie!
Płyniemy przez Bałtyk, kołysze jak diabli, marynarze przywiązali łańcuchami „TIR-y” do specjalnych umocowań w podłodze, między auta zaś powsadzali nadmuchiwane poduszki dla stabilizacji. Na promie jest restauracja, dostajemy superobiad (jest wliczony w cenę biletu), deser, pełna kultura!
Po jakichś siedmiu godzinach jesteśmy w Szwecji, Ystad to port gdzie będziemy zjeżdżać.
17# LESZEK – PIERWSZY KURS ZA GRANICĘ (1)
Tzw. krajówki, czyli jazdy po kraju ze starszym kierowcą nie trwały na szczęście długo. Akurat przyszła nowa partia ciężarówek i ja po dwóch jazdach po kraju zostałem wysłany pierwszy raz za granice, też oczywiście ze „starym kierowcą”.
Moja znajomość zagranicy ograniczała się jak do tej pory tylko do Czechosłowacji, gdzie w ramach tzw. konwencji turystycznej byłem raz w Ruzemberoku przez 12 godzin. Była to właściwie wyprawa po buty, bo w Polsce nie było, a druga „wyprawa” to było lata później do NRD po wyposażenie dla dziecka, dla Krzysia, bo w Polsce także nie było. W Polsce było tylko cale NIC. I wszyscy to nic mieli po równo, czyli cale g…, ale za to nikt nikomu nie zazdrościł, bo nie było czego.
Tak więc jadę pierwszy raz za granice i to na Zachód, w dodatku na parę dni i co najważniejsze, jeszcze mi za to płacą! To znaczy płacą normalną stawkę godzinową, jak wszędzie w Polsce, czyli nic specjalnego, ale za to dostaję tzw. dewizy! Dewizy, czyli pieniądze kraju docelowego. Są one przeznaczone dla mnie na diety, czyli wyżywienie i spanie. A co zaoszczędzę, to moje!!!
W tym wypadku były to szwedzkie korony, bo pierwszy mój kurs to była Szwecja! Tych diet nie ma oczywiście sporo, są dość skromnie wyliczone, ale po przeliczeniu na złotówki po kursie czarnorynkowym np. u „konika” pod Pewexem, to był majątek! Były zabronione takie „interesy”, ale wtedy było dużo rzeczy zabronionych, a nikt na to nie patrzył.
Z bijącym sercem ruszam więc w pierwszą drogę. Pociągiem dojeżdżam do Świnoujścia, gdzie na przystani promowej stoi już w kolejce kolega, z którym pojadę. Bogdan B., z którym razem jedziemy do Szwecji okazał się być całkiem fajnym kolegą, po prostu – normalny człowiek.