Jadę późnym wieczorem ze Słubic z ładunkiem z zagranicy gdzieś na Śląsk (mieszkaliśmy w Lubinie). Zaraz za krzyżówką na Świecko, w lesie widzę w światłach stado saren – w hamulec! – niestety, jedną potrąciłem śmiertelnie. Co z trupem zrobić? Jedynym miejscem był zbiornik paliwa gdzie mogłem zwłoki położyć, a pamiętając myśliwskie opowieści Bronka Paluszczaka (był myśliwym), który dojeżdżał „na skoka” do emerytury – w tym kilka razy ze mną, że jeśli koziołek to trzeba go pozbawić męskości i poderżnąć gardło. Zrobiłem to drugie, bo kozy kastrować nie było potrzeby. Kawałkiem linki przywiązałem zdobycz do ramy. Nawet nie była widoczna dla postronnego. Zaparkowałem w „mojej” zatoce prawie pod oknami bloku. Trofeum do worka i w progi rodzinne. Sprawienie poszło mi szybko bo był to nie pierwszy raz (z łanią było o wiele więcej zachodu). Kilka dni później, podczas „pogaduch” w kuchence słubickiego hotelu, jeden słoik posłużył jako zakąska.
Koleżkowie pytali co to za frykas i skąd? Aaa – to, to dzieło mojej połówki, jak nie ma co robić to bierze flintę na plecy i zawsze coś upoluje – zaspokoiłem koleżków ciekawość.
A tak na poważnie, to w trasę zabierałem zawsze dwa baniaki gazu (jeden służył jako kuchenka, a drugi – pusty, służył do bezpiecznego wwożenia do krajów z prohibicją 4,5 litra spirytusu – dla zdrowotności. 5 kg „pyrów”, makaron, kilkanaście słoików z żoninymi potrawami, różnych konserw i – zależało od trasy, chleba. Jadam od zawsze tyle by żyć, a nie żyję by jeść, więc z taką ilością wiktuałów łatwo przeżywałem wojaże.
Co do formy fizycznej, też o nią dbałem. Nie trzeba dożo by być w tym zawodzie sprawnym – wystarczy kawałek linki celnej – jako skakanka. Sto skoków i 50 pompek (nie musisz robić tyle – na początek, zrób tego 10%) podczas gotowania kartofli na obiad utrzyma cię w formie – tylko, nie możesz być leniem!